Czekoladoholików grzeszne rozkosze
Właściwie świadczy to o naszej – użytkowników języka – przewrotności. Złośliwi powiedzieliby, że o złośliwości. No bo kto to widział brać za wzór alkoholizm i alkoholika (nie mówiąc o alkoholiczce!) i tworzyć całe serie całkiem przyjemnych -holizmów?
Żarty żartami, ale rzecz jest poważna – i bardzo interesująca z językowego punktu widzenia. Otóż w polszczyźnie mamy całe serie wyrazów zakończonych na -holizm, -holik, -holiczka, do których utworzenia użyto cząstek wyabstrahowanych z rzeczowników alkoholizm, alkoholik, alkoholiczka. Jak i w tych wyrazach, tak i w wielu innych wymienione cząstki niosą bardzo poważne znaczenie i nazywają bądź jednostkę chorobową, bądź chorą osobę. Tak na przykład nie do śmiechu nikomu, gdy się czyta o cyberholizmie, fonoholizmie, infoholizmie, netoholizmie, siecioholizmie, jedzenioholizmie czy zakupoholizmie (oraz o osobach cierpiących na te zaburzenia), ale już butoholizm, fotoholizm, książkoholizm czy serialoholizm (i, oczywiście, butoholicy, fotoholicy, książkoholicy, serialoholicy) wywołują uśmiech na twarzy. Jeszcze szerzej się uśmiechamy (i prawdopodobnie szczerzej śmiejemy), gdy czytamy o yerboholikach i czekoladoholikach, a rozbrajają nas (jak sądzę) rzęsoholicy, brwioholicy, pomadkoholicy, podkładoholicy, lakieroholicy i kosmetykoholicy (tak, tak! rodzaj męskoosobowy oznacza, że mamy tekstowe poświadczenia i form męskich, jak rzęsoholik, i żeńskich, jak rzęsoholiczka). Co więc tutaj się dzieje? Jak to się stało, że od alkoholizmu doszliśmy do kosmetykoholizmu?
Możemy to wytłumaczyć bardzo prosto: otóż przyrostkom -holizm, -holik, -holiczka nadajemy inne znaczenie niż to kanoniczne, wskazujące na chorobę. Jak to się dzieje, że rozszerzamy znaczenie tych sufiksów? Najpierw wprowadzamy do niego ironię (to doskonały rozsadzacz i wypaczacz, że się tak wyrażę, znaczeń) – i powstają formacje typu butoholizm, fotoholizm. Wiemy, że kupowanie 15 par butów miesięcznie to przesada. Podobnie jak pstrykanie 300 fotek dziennie. Więc się krygujemy: „oj, źle z nami, źle”. Lecz kto uważny, dostrzeże tu perskie oko: to tylko kreacja, tak dla niepoznaki. W rzeczywistości butoholikom wcale ich butoholizm nie przeszkadza, tak jak nie wyrzucają sobie fotoholizmu fotoholicy, a książkoholizmu – książkoholicy. I gdy już ta ironia usadowi się na dobre, toruje prostą drogę czekalodoholikom, którzy pławią się w doznaniach rozkoszy podniebienia i ani myślą z nich zrezygnować. Oraz kotoholikom, deklarującym miłość do kotów (i opiekę nad nimi) po wsze czasy. Ba, zdarzają się nawet psoholicy! (Choć są już w przestrzeni wirtualnej mniej widoczni leksykalnie). Zresztą słowa należące do tej ostatniej grupy – nazw osób dumnych ze swoich „holizmów” – towarzyszą często określenia bliźniacze. Szminkoholiczka to właściwie to samo co szminkomaniaczka, a lakieroholik – to samo co lakieromaniak. Niby mania to jednostka chorobowa, ale jednak… jakoś łagodniejszym okiem na nią patrzymy.
Na koniec chcę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Ktoś mógłby zwrócić mi uwagę, że niesłusznie wyodrębniam formant -holiczka, bo formy żeńskie tworzy się od męskich, a zatem w wypadku szminkoholiczek, książkoholiczek itd. powinnam pisać o sufiksie -(k)a. I tak, i nie. Owszem, zwykle mamy pary podobnych leksemów (męski i żeński), ale zwykle nie oznacza „zawsze”. Na przykład hybrydoholiczek w tekstach w bród, a hybrydoholików ze świecą szukać.
I żeby było sprawiedliwie, dodam jeszcze, że nie zawsze kobiety chcą mówić i pisać o sobie za pomocą form żeńskich. Na przykład yerboholiczek jest wielokrotnie mniej niż yerboholików, choć ta różnica frekwencyjna leksemów nie oznacza różnicy frekwencyjnej ludzi różnych płci. Po prostu kobiety zwykle mówią o sobie: „jestem yerboholikiem”. Dlaczego tak właśnie? Pewnie dlatego, że płeć okazuje się tu nieistotna, a rzeczownik rodzaju męskiego użyty w funkcji generycznej doskonale pokazuje, że w danej sytuacji to yerba jest ważniejsza od tego, kto ją pije. I już.
Agata Hącia